piątek, 23 marca 2018

Bez korzeni nie ma skrzydeł i in.


 

Iwona Jędruch        POŻEGNANIE Z WOJCIECHEM SIEMIONEM
Kiedyś dźwięczało w Petrykozach, dudniło, tętniło…
Trzeba przyznać, że Wojciech Siemion był nie tylko jednym z najwybitniejszych przedstawicieli kultury polskiej, lecz miał także niebywałą siłę sprawczą, skupiając wokół siebie wielu artystów różnych specjalności, animatorów oraz miłośników sztuki, a także tych, którzy przebywając w pobliżu, zarażali się czy też ulegali nałogowi bycia z kulturą, nie zaznawszy tego przedtem, zaś okoliczne dzieci i młodzież miały stworzoną przez Siemiona niebywałą możliwość wszechstronnego rozwoju…  I ja też tam bywałam, grałam, chłonęłam…
W Petrykozach zagrałam po raz ostatni z ciężarem w sercu, w dniu 7 maja 2010 r po pogrzebie Wojciecha. Byłam tam razem z wieloma innymi, zaprzyjaźnionymi z Nim osobami… Potem także widywaliśmy się i wspominali, deklamowali i grali, lecz już nie w dworku, ale w innych miejscach…
Tuż przed Zaduszkami spotkaliśmy się z publicznością w gronie przyjaciół w gościnnych progach Teatru w Grudziądzu na koncercie wspomnieniowym ZADUSZKI pamięci Wojciecha Siemiona. Siedzieliśmy na scenie patrząc w jej głąb, gdzie punktem kulminacyjnym przepięknej, jesiennej, znakomicie oświetlonej scenografii był ekran, na którym w trakcie koncertu wyświetlano fragmenty filmów i zdjęcia Siemiona i dworku w Petrykozach. Szczególny, niepowtarzalny nastrój, jaki wtedy nastąpił, wywołał w nas wszystkich bardzo żywe wspomnienia czasu uprzedniego, już zamkniętego, zatrzaśniętego… czy na zawsze? Trudno powiedzieć, życie bywa nieprzewidywalne.  Największe wrażenie wywarło na mnie wielkie zdjęcie dworku od strony ganku oświetlonego porannym słońcem. W tej magicznej chwili było bardzo cicho i statycznie, wprost nieprawdopodobnie i trudno to było przyjąć za fakt, ponieważ za życia Wojtka taka sytuacja byłaby niemożliwa, gdyż tam się działo ciągle i działo, bardzo dużo i bardzo twórczo. Więc poczułam to tak, jakbyśmy zostali  przeniesieni w jakąś rzeczywistość odwrotną, równoległą, jakby wymyśloną… a jednak prawdziwą. Uległszy niezwykłemu nastrojowi  wstałam trzymając w dłoni muszlę przez którą po chwili śpiewałam, wtórując dźwiękom walca Jolanty Mórawskiej, granego przez nią na fortepianie. To była nasza pożegnalna improwizacja powstała pod wpływem tego szczególnego, niepowtarzalnego momentu, wykonana przez nas  ze łzami w oczach i ze wspomnieniem Siemiona w duszy. Siemiona aktora, artysty, człowieka, twórcy, kreatora i Jego siły sprawczej tak wielkiej, że nie do przecenienia, Jego mistrzostwa.
Oczyma wyobraźni zobaczyłam też twarz nieobecnej tego wieczoru Barbary Kasper-Siemion, towarzyszącej wiernie wielkiemu aktorowi w ostatnich latach Jego życia. To wszystko było bardzo trudne, lecz także oczyszczające. Gdyż wtedy we wnętrzu każdego z nas domknęło się  coś bardzo ważnego, zamknął się jakiś etap życia, nie tylko w wymiarze artystycznym. 
W tym wspomnieniowym koncercie, który odbył się 29 października 2011 r. w Teatrze w Grudziądzu miałam przyjemność wystąpić u boku znakomitych aktorów: Joanny Kasperskiej, Belli Olejnik i Stanisława Jaskułki, poety Józefa Plessa oraz pianistki Jolanty Mórawskiej. Naszym działaniom znakomicie patronowała Pani Dyrektor Teatru w Grudziądzu Anna Janosz wraz z zespołem.
                                                                       Iwona Jędruch

                  




     Bez korzeni nie ma skrzydeł (M&S nr 10, 2007)

WOJCIECH EICHELBERGER, dyrektor Instytutu Psychoimmunologii w Warszawie. Stypendysta Instytutu Psychoterapii Gestalt w Los Angeles i Zen Center of Rochester. Autor i współautor wielu popularnych książek z pogranicza psychologii, antropologii i duchowości, m.in.: "Jak wychować szczęśliwe dzieci", "Pomóż sobie daj światu odetchnąć", "Kobieta bez winy i wstydu", "Zdradzony przez ojca", "Siedem boskich pomyłek", "Ciałko", "Zatrzymaj się", "Alchemia Alchemika", "Krótko mówiąc", "Dobra miłość". Współtwórca programów telewizyjnych:"Okna", "Być tutaj", "Nocny Stróż".
                       Rozmowę z Wojciechem Eichelbergerem prowadzi Iwona Jędruch.

IJ. Przełomy w życiu dokonują się we wnętrzu każdego człowieka, najczęściej w wyniku kryzysu. Temat ten wydaje mi się intrygujący, a zarazem niebywale potrzebny wszystkim.

WE. Przełomy są  ważną i korzystną okolicznością w życiu każdego człowieka, choć z reguły bolesną. Bowiem przełom wewnętrzny dokonuje się na ogół  w rezultacie cierpienia,  Ale wielkie szczęście,  również umożliwia transformację.  W każdym razie jest to   sytuacja, wymagająca od nas  zmiany wewnętrznej konstrukcji  tak aby zasymilowanie nadzwyczajnej energii nadzwyczajnych wydarzeń stało się możliwe. Coś się dzieje w naszym życiu,  los przynosi coś  wymagającego, pojawia się jakaś  nowa  energia i musimy się zdobyć na to by poddać się jej, wykorzystać cały jej potencjał - nie trzymać się kurczowo  znanego lecz  otworzyć się i pójść za tym, wykorzystać przychylny wiatr.  To nie jest łatwe. Wielu z nas zamyka się na energię przełomu i zamiast się jej poddać, buduje dodatkowe fortyfikacje wewnętrzne, mające sprawić, że nic się nie zmieni. Efekt jest taki, że  zamiast się rozwijać, cofamy się i zaczynamy żyć w twierdzy odgradzającej nas od ludzi i świata. Choć może  tak być, że życie skłoni  nas do czasowej izolacji, by uporządkować się wewnętrznie. Jest to wtedy twórcza izolacja pozwalająca na powrót do świata jako mniej lub bardziej odmieniona osoba..  

IJ. Z tego wynika, że zewnętrzne przyczyny wyzwalające wewnętrzne przełomy, powodują potrzebę dalszych działań, albo odosobnienia, czy ciszy wewnętrznej...

WE. Tak, czasami warto podjąć psychoterapię, albo wejść na jakąś inną ścieżkę rozwoju wewnętrznego. Możliwości jest wiele.  Warto poszukiwać sposobów głębokiego zasymilowania energii przełomowego wydarzenia. Jest wielu dobrze wyszkolonych, dojrzałych terapeutów, którzy   przeszli własną terapię. Można im ufać. To  dobrzy towarzysze  podróży, czujni nawigatorzy, nie pozwalający na  jazdę  w odwrotną stronę, niż ta gdzie popchnął nas impuls ku zmianie. Nie można jednak przeceniać ich roli.  Terapeuta jest tylko akuszerką,  pilnuje, żeby poród się udał. 

IJ. Jeżeli człowiek potrzebujący pomocy w kryzysie podszedłby do tego w ten sposób: idę do terapeuty jak do towarzysza, który będzie akuszerką mojego rozwoju, to na pewno znacznie większa ilość osób korzystałaby z tego. Ludzie boją się też, że psychoterapeuta będzie matką, czy ojcem, a więc osobą karzącą i nakazującą.

WE.   Podczas  psychoterapii powtarzają się wątki i relacje wniesione do niej  z dzieciństwa, z relacji z rodzicami lub innymi ważnymi osobami. Czasami te wątki są  bardzo uporczywe i rozbudowane. Tak czy owak stają się  okazją do zintegrowania  doświadczeń, które nas kiedyś ukształtowały i nadal kształtują nasze relacje z ludźmi. Terapeuta  musi wtedy cierpliwie i świadomie znosić przeniesione zachowania i emocje oraz pomagać je przekroczyć.

IJ. Upłynęły lata od czasu Okien, emitowanych w TVP. Czy jest w zamyśle cykliczna audycja telewizyjna o podobnym charakterze?

Na kanale TVP Kultura emitowany jest  mój program Nocny Stróż, kontynuacja  Okien. Tak jak w „Oknach” reżyserem jest Mariusz Grzegorzek. Program ten porusza sprawy bardzo trudne: cierpienie, przemijanie, śmierć. Kilkanaście takich rozmów już  wyemitowano, można je oglądać co dwa tygodnie, w niedzielę, po godzinie dwudziestej trzeciej. 

IJ.  Oprócz miłości, śmierć osoby bliskiej, czy własna, bardzo ciężka choroba, gdy jest się bliskim śmierci,  powoduje największe przełomy...

WE. W Nocnym Stróżu,  w niemalże każdej rozmowie potwierdza się  teza, że choroba, zagrożenie życia, perspektywa nieuchronnej śmierci, zmuszają nas do podjęcia trudu transformacji. Trzeba się jakoś do tych trudnych spraw ustosunkować i lepiej to zrobić prędzej, niż później. Na ciężką chorobę można spojrzeć, jak na dobrodziejstwo, bo przygotowuje nas na śmierć, która jest przecież nieunikniona. Daje nam  możliwość dokonania transformacji zawczasu - uwolnienia  się od lęku przed śmiercią, poprzez zrozumienie  tego, kim w istocie jesteśmy. A popularna kultura, nie pomaga nam  w tych przygotowaniach Pop kultura chce nas bawić i namawia do poszukiwania szczęścia w konsumpcji. Temat śmierci nie pasuje do niej, ponieważ kieruje ludzką świadomość i energię zupełnie gdzie indziej, każe  szukać trwałych wartości, wykraczających poza  hedonistyczno – konsumpcyjny model życia. Każe szukać takiej tożsamości, która  w ostatnich chwilach życia pozwoli nam przejść przez ucho igielne. 

IJ. Pop kultura w dzisiejszych transformacyjnych czasach jest na pewno ściemniaczem, może odgrywa rolę substytutu narkotyków, czy alkoholu. Miejmy nadzieję, że na tej bazie nastąpi jakiś zwrot i może ci następni…

WE. Ja też w to wierzę.  Potrzeba uczynienia swego życia doniosłym, prędzej czy później musi  się przejawić. Na ogół los nam w tym pomaga, coś się wydarza, wstrząsa nami, byśmy zobaczyli, czego naprawdę potrzebujemy i co niesie prawdziwą  satysfakcję i spokój w naszym życiu.

IJ. Zauważyłam, że ludzie odrywają się od rzeczywistości i od realiów, chcąc znaleźć tę doniosłość, jakiś bardzo wysoki cel w życiu, nie tylko przez kontakt z wysoką kulturą, bo to może trudniej, gdyż trzeba nauczyć się tego języka. 

WE.  To niebezpieczne zjawisko. Potrzeba czynienia swego życia doniosłym  prowadzi czasem na  manowce pięknoduchostwa albo  egzaltacji duchowej. I tu leży ogromna odpowiedzialność tych,  którzy są towarzyszami w transformacyjnych podróżach. Aby dobrze spełniać tę rolę muszą być sami „ukorzenieni” w realiach życia, czyli wiedzieć, że wszystko, czego potrzebują, mają w każdej chwili w zasięgu ręki i że to, co jest ich udziałem, jest   hojnym darem, niezależnie od tego, jak  wygląda i jakie jest trudne. Bert Hellinger wskazuje na tą zasadę w kontekście  systemu rodzinnego, ale dotyczy ona również naszych relacji z losem i ze światem.  „Bez korzeni nie ma skrzydeł” jak głosi tytuł jednej z jego książek, więc jeśli ktoś próbuje sobie przyprawić skrzydła, uciec od rzeczywistości bo za bardzo uwiera i nie czyni wysiłku, by  dostrzec jej  istotę, to może skończyć, jak Ikar.  
                                      
IJ. A przełomy miłosne?  
   
 WE. Oceniając swoje doświadczenie wiem, że  więcej skorzystałem na tych wstrząsach miłosnych, które wiązały się z cierpieniem, z niemożliwością realizacji, z odrzuceniem lub rozczarowaniem. Kazały stawiać sobie więcej pytań. Szczęśliwa miłość może czasami zaślepiać i usypiać gdy się nam  wydaje, że złapaliśmy Pana Boga za nogi.  Warto sobie zdać sprawę z tego, że  osoba, która stała się źródłem naszego  szczęścia, nie jest wieczna. Jeśli będzie dla nas jedyną wiarą i źródłem wszystkiego co ważne, to  ryzykujemy  zderzenie z ziemią  gdy z jakiś powodów jej zabraknie. Dlatego dobrze jest także w miłości pamiętać o poszukiwaniu jej  wewnętrznego  wymiaru, przejawiającego się w kontakcie ze wszystkim, co nam się przydarza i co nas otacza.    
                                   
IJ. Można się schować za nieszczęśliwą miłość i mieć pełne wewnętrzne przyzwolenie na nie wchodzenie w relację partnerską, a to jest niebezpieczne.

WE. Nieszczęśliwa miłość lub brak relacji miłosnej mogą być przyczyną przedłużającej się w nieskończoność izolacji i obrażenia się na świat. Trzeba sobie wtedy zadać pytanie: dlaczego ja tak cierpię, czego mi tak naprawdę potrzeba,  jakie nadzieje  umieszczam w tej drugiej osobie, co sprawia, że gdy ona mnie nie chce czuję się taki  pusty i nie widzę  sensu w życiu. Jeśli nie w tej osobie, jeśli nie przez nią, to gdzie i jak  mogę to znaleźć? Trzeba pytać, drążyć, nie iść na łatwiznę obrażania się na los. Ktoś to ładnie i krótko powiedział; jeśli jesteś w miłosnej relacji z drugą osobą, to pamiętaj, nie po to ją spotykasz, aby patrzeć na nią  lecz po to, aby patrzeć wraz z nią  w tym samym kierunku. Czyli wspomagać się w podążaniu jakąś wspólną drogą i odnaleźć gwiazdę przewodnią, która będzie nam pomagała utrzymać kierunek. Ta zasada zabezpiecza przed upadkiem, gdy ukochana osoba odchodzi, gdy miłość się kończy a także wtedy, gdy z jakiś powodów  nie pojawia się w naszym życiu. 

IJ. Wydaje się, że na początku relacji ludzie patrzą sobie w oczy i byłaby to może kwestia uchwycenia tego momentu, kiedy miałoby się przejść powoli, ale skutecznie do znalezienia sobie wspólnego celu. Jakikolwiek on by nie był. A więc patrzenia w tę jedną stronę. 

WE. Można sobie patrzeć w oczy, ale  jednocześnie pytać, kto patrzy i kto jest widziany. Na uroczystości ślubnej, w jakimś wschodnim obrządku, kapłan zwrócił się na koniec do zakochanej pary i powiedział do pana młodego: tylko sobie nie wyobrażaj, że to ty ją kochasz! Po czym zwrócił się do panny młodej: a ty sobie nie wyobrażaj, że to ty jego kochasz! I zostawił ich w zmieszaniu. Zajęło mi wiele czasu, żeby zrozumieć, jak niesłychanie ważne ostrzeżenie dał ten kapłan młodej parze, jak dobrze pokierował ich dalszymi poszukiwaniami. Innymi słowy powiedział im przecież, że to nie oni są źródłem tego szczęścia, że są tylko medium, przez które ono się może dziać. Ostrzegł żeby nie zawłaszczali czegoś, co do nich nie należy. Jednym słowem skłonił ich do tego aby patrzyli nie na siebie lecz w tym samym kierunku.  

IJ. Ja myślę, że naukę miłości kontynuuje się nie tylko na bazie przełomów, czy przemian – szczególnie tych miłosnych, ale  także poprzez skierowanie własnej uwagi przede wszystkim na siebie
                                                                                                                                                             WE. Lecz tylko w kontekście  pytania tego kapłana. Czyli pytać siebie; Kim jest ten kto kocha?. . Samo zadawanie sobie tego pytania może spowodować bardzo ważny, wewnętrzny przełom. 
                                                                                                                                                                IJ. Tym intrygującym  pytaniem zakończymy  naszą rozmowę. Dziękuję Panu za udzielenie wywiadu.
                                       Iwona Jędruch prowadziła rozmowę z Wojciechem Eichelbergerem

  
  


 Iwona Jędruch  KĄPIELE W DŹWIĘKACH GONGU  (M&S nr 4, 2005)                                   


                     Uwaga! Uwaga! Żyjemy naprzemiennie!!
Najczęściej nikt nie zauważa, że rytmy przyrody, życia, wszechświata, losów ludzi, czy formacji jednokomórkowców, zarówno w skali mikro, jak  i makro, przypominają ruch wahadła, od plusa do minusa. Cisza i dźwięk, ciemno i jasno, góry i doliny, lato i zima,  kobieta i mężczyzna,  ciało i dusza... Chcąc żyć w harmonii z sobą i ze światem, w najszerszym jego rozumieniu, trzeba pogodzić się ze zmiennością, a nawet naprzemiennością – także dobrego i złego, gdyż inaczej - jeśli można by zgarniać  „śmietankę” samych dobroci - mogłoby się okazać, że życie przebiega połowicznie, a więc bez wyrazu, może i bezpiecznie, lecz monotonnie. Dobrze, czy źle, ale natura nie zna takiej połowiczności. Także dźwięki brzmią wysoko i nisko, usypiają nas, albo dają potężny zastrzyk energii.
Tymczasem niespostrzeżenie upłynął rok od wydania pierwszego numeru kwartalnika Moda & Styl i w związku z tym roczny cykl naszego magazynu dobiegł końca.
Należałoby więc pomyśleć, w jaki sposób rozhuśtać wahadło w stronę nowych energii i ożywczych wibracji w nowym – dla Mody & Stylu i dla miłych czytelników – drugim roku współistnienia. Ależ mam! Będzie to wibracja gongów oraz śpiewy mis tybetańskich.
Historia muzyki rejestruje, że gongi zaliczają się do najstarszych źródeł dźwięku znanych ludzkości i zarazem do najstarszych, starożytnych  instrumentów muzycznych. Pojawiły się one 5 – 6 tys. lat temu w Mezopotamii na Środkowym  Wschodzie we wczesnej epoce brązu, początkowo ze stopu cyny i miedzi. Następnym metalem wchodzącym w skład stopu był nikiel, stosowany nieświadomie, ponieważ  do stopu dodawano czasem zawierające ten metal kawałki meteorytów, co uszlachetniało brzmienie i wzmagało siłę rezonansu. Obecnie przy produkcji gongów uzyskuje się wspaniałe efekty poprzez zastosowanie domieszki czystego niklu do brązu, co potwierdza intuicję „metalurgiczną” i inwencję twórczą mieszkających między Eufratem a Tygrysem pierwszych budujących gongi rzemieślników – czy może artystów?
Zgodnie z zasadami fizyki, w metalu prędkość rozchodzenia się wibracji dźwięku jest większa, niż w powietrzu. Gdy grający uderza raz po raz  specjalną pałką w powierzchnię talerza gongu, powstaje „nadmiar”, przesycenie dźwiękiem, co powoduje uzyskiwanie dźwięków  bardzo silnie rezonujących i ogarniających całe ciało człowieka, a także harmonizujących jego psychikę i duchowość. Wibracje gongu mają też tę niezwykłą właściwość, że odsłaniają i stymulują całą skalę osobowości, czy emocjonalności człowieka, od świadomości do nieświadomości, od radości po smutki i zranienia.
Nie wdając się w szczegóły, gdyż wiedza o budowie, strukturze, możliwościach stosowania i wykorzystania jest rozległym obszarem obejmującym także złożone, subtelne  zakresy filozoficzno – etyczne, czy też prawa naukowe, fizyczne,  należy wspomnieć, że istnieje wielka różnorodność rodzajów gongów, a najbardziej znane, to płaskie gongi symfoniczne, w produkcji których stosuje się taki sposób kucia, który pozwala na uzyskanie alikwotów o określonej wysokości, w celu osiągnięcia konkretnych wartości brzmieniowych. Nie jest to jedyna możliwość zastosowania tych instrumentów na początku XXI wieku.
Najlepszym tego przykładem jest różnorodna działalność  światowej sławy natchnionego mistrza gry na gongu Dona Conreaux, Amerykanina,  także nauczyciela, pisarza, jogina, myśliciela. Zanim doszedł do różnych stopni naukowych w dziedzinie sztuk teatralnych, uczestniczył w warsztatach prowadzonych przez Jerzego Grotowskiego, wielkiego reformatora teatru, wymieniając go następnie wśród niewielu, którzy wywarli znaczący wpływ na osobisty rozwój. „Grotowski dał mi wolność” – powiedział  artysta w trakcie listopadowej wizyty w Polsce, która odbyła się z inicjatywy poznańskiego Instytutu Wiedzy Waleologicznej. Poza tym Don Conreaux w niezmiernie oryginalny i bardzo skuteczny sposób prowadzi rozległą pionierską działalność w zakresie wykorzystania  gongów do redukcji stresu, równoważenia i transformacji osobowości, do harmonizowania i uzdrawiania, gdyż piękne brzmienie gongów – prócz wymienionych już walorów  - ma wpływ na zwolnienie pracy mózgu, co sprzyja osiągnięciu harmonii i wręcz uzdrowieniu i odmłodzeniu osób biorących udział w tzw. „kąpieli” w  potężnie rezonujących dźwiękach gongu, „masujących” wewnętrzne organy i odczuwanych przez całe ciało. „Kąpiele” takie odbyły się w Warszawie i w innych miastach.
Ze względu na niebywały charakter tego typu zabiegów, przedstawiciele Instytutu Wiedzy Waleologicznej zorganizowali w Poznaniu warsztaty muzykoterapii w hotelu o nazwie – nomen omen – dzwony (Campanile). W istocie gongami są także tak dobrze nam znane dzwony, od tradycyjnych – uderzanych od zewnętrznej strony -  różnią się tym, że uruchamiane są od wewnątrz. Dzwon nie tylko przywoływał  ludzi na mszę, ale i przygotowywał ich, otwierał na pełne przeżycie tej ceremonii:  wywoływał napięcie mistyczne, w zmierzających do kościoła budził do życia dobro i zło, ich winy i głos sumienia, ich poczucie więzi z uniwersum. Można też powiedzieć, że wierni, zanim przekroczyli próg kościoła, byli już oczyszczeni z „prochu” codzienności. Z dzwonami kojarzą się także kościoły, a w tych Don Conreaux  zagrał na gongach – np. w Szczecinie i w Farze w Kazimierzu Dolnym – koncert charytatywny związany z ideą budowy tzw. ogrodów pokoju, w których umieszcza się metalowe rzeźby, będące recyklingiem sprzętu wojennego, specjalnie dostrojone i   tak   skonstruowane, aby można je było wprowadzić w rezonans za pomocą dźwięków. Artysta zagrał też w koncercie free – jazzowym w Białymstoku. Wibracji dźwięków gongów towarzyszyły także śpiewne dźwięki mis tybetańskich – będą one oddzielnie opisane ze względu na ich niezwykły charakter brzmieniowy, walory relaksacyjne i estetyczne.
Jeżeli połączyć wibracje gongów, którymi rozpoczęliśmy drugi rok działalności Mody & Stylu z opisanymi wcześniej tonami kamertonów (M&S nr 3), wibracją lapis – lazuli i innych kamieni półszlachetnych (M&S nr 2), a także powrócić do relaksu - metody pozornie z „drugiego bieguna”  w stosunku  do technik związanych z wibracjami dźwięku (M&S nr 1), można uzyskać najrozmaitsze „narzędzia” do uzyskania harmonii ciała i duszy, prowadzącej do zdrowia, szczęścia i spokoju, harmonii pozwalającej na zachowanie równowagi nie tylko w dobrych, wygodnych okolicznościach życia, lecz pozwalającej na zachowanie „zimnej krwi” w trudnych i stresowych sytuacjach. I tego właśnie życzymy Naszym Czytelnikom przy brzmiących jeszcze dźwiękach i wibracjach gongów, mis tybetańskich i kamertonów...

                                                                            Iwona Jędruch

 




     Iwona Jędruch  MODA NA RELAKS

                                 Opublikowano w kwartalniku Moda & Styl nr 1 2004

     Brunetki, blondynki, rude ... Codziennie, późnymi popołudniami, tłumy kobiet idą ulicami wielkich i małych miast. Cel oczywisty: powrót z pracy, a przy okazji,  zakupy. Panie idą nieco zbyt szybkim, wydłużonym krokiem, ramiona lekko uniesione,  zmęczenie na twarzach... Duże tempo życia ,nadmiar spraw związanych z pracą zawodową, a jednocześnie z domem, życiem prywatnym, czy własnym rozwojem powoduje coraz częstsze występowanie właściwie nigdy nie ustępującego, permanentnego stresu .
     Modne, markowe ciuchy, zadbana sylwetka, czy starannie wymodelowana
 fryzura, to podstawowe narzędzia kształtowania  oryginalnego wizerunku własnej osoby. Czy to już wszystko, co można dla siebie zrobić? Ależ nie! To o  wiele za mało,  to dopiero początek.
     Relaks i wypoczynek, to najłatwiejsze do osiągnięcia środki stosowane w celu utrzymania ciała i psychiki w dobrej formie. Udział w długich sesjach relaksacyjnych prowadzonych przez terapeutów znakomicie wpływa na poprawę samopoczucia i pozwala uzyskać głębokie odprężenie całego organizmu, jednak, jak taką profesjonalną sesję zmieścić w „zagonionym” dniu? Jest na to rada. Można (i trzeba) nauczyć się łatwych i samodzielnych sposobów zrelaksowania się i uwolnienia od codziennego przeciążenia .
      Rozpocząć należy  od krótkich,  kilkuminutowych ćwiczeń, nadających się do stosowania gdziekolwiek i kiedykolwiek. Potrzebne jest krzesło w spokojnym miejscu. Ćwicz przy otwartym oknie, o ile nie jest zbyt zimno. Proponuję następujący przebieg relaksu:
1.     Usiądź na krześle wygodnie i głęboko, stopy postaw na podłodze, dłonie połóż na udach, nie krzyżuj stóp i dłoni. Kręgosłup wyprostuj, nie opuszczaj i nie podnoś zbyt wysoko głowy.
2.     Rozluźnij mięśnie nóg, rąk, pośladków, pleców, brzucha, klatki piersiowej, szyi, karku i twarzy.
3.     Zamknij oczy. Nie zwracaj uwagi na natłok myśli - one po chwili będą płynęły coraz wolniej i przestaną ci przeszkadzać.
4.     Wyobraź sobie miłe, spokojne miejsce, najlepiej na łonie przyrody: nad brzegiem morza, czy jeziora, na skraju lasu, łąki, na górskiej półce skalnej. Albo ulubiony fotel w zaciszu domowym. Zaufaj swemu instynktowi w wyborze wymyślonego miejsca odpoczynku, zwanego refugium. Ono pozwoli ci się  odprężyć bez urlopu, czy wyjazdu
5.    Po kilku minutach spokojnie otwórz  oczy. Po chwili przeciągnij się. Nie stosuj  gwałtownych ruchów. Rozciągnij mięśnie całego ciała .
6.     Wstań z krzesła, podejdź do okna i odetchnij głęboko kilka razy. Uśmiechnij się  i powróć do rzeczywistości.
      Gdy spojrzysz do lustra, przekonasz się, że twoje oczy bardziej błyszczą, twarz odmłodniała i wygładziła się. Poczujesz też, że ciało jest bardziej sprężyste, a stresy gdzieś się ulotniły. Relaksuj się często i systematycznie – codziennie, a nawet kilka razy dziennie i nie rezygnuj. Po kilku ćwiczeniach nabierzesz wprawy i zauważysz, że teraz twój modny strój, fryzura, czy sposób poruszania się, bardziej wyraziście eksponują to, w czym wyraża się twoja indywidualność i atrakcyjność. A to wszystko za darmo i na luzie - wprowadźmy więc modę na relaks.





Iwona Jędruch    OKRUTNY RODZIC (Mój ojciec to despota) (DZIECIAKI nr 3, 2007)

Każde okrucieństwo lęgnie się ze słabości – napisał ze stoickim spokojem Seneka. To prawda, gdyż u jego źródeł leży nieumiejętność panowania nad sobą, nad nadmiernymi emocjami sprowokowanymi przez lęk, nawet strach. Emocje takie, pierwotnie w głębi duszy zablokowane, powodują gromadzenie się nadmiarów napięć emocjonalnych. Upływ czasu wpływa na to, że te nadmiary „śmieci” emocjonalnych odkładają się w podświadomości, powodując coraz głębsze wyłomy w psychice, która zaczyna się powoli degenerować. Nadmiar emocji przemienia się w chłód, a człowiek podlegający tym dramatycznym przemianom zaczyna działać w sposób planowy i chłodny, koncentrując się na nieadekwatnym do okoliczności czynieniu zła z premedytacją. Okrucieństwo wiąże się ze skierowanymi przeciwko innym działaniami zagrażającymi ciału i szerzej - cielesności, jak również z despotycznym, narzucającym postępowaniem, raniącym psychikę drugiego człowieka.

A jeśli zaznałeś już kiedyś okrucieństwa, to i gorycz upokorzenia  nie jest ci obca...

Zostaje więc naruszona godność osoby upokorzonej, a jeżeli to sytuacja powtarzalna, negatywna samoocena takiego człowieka, a szczególnie dziecka urasta do niebywałych rozmiarów. Każdy posiada poczucie własnej godności, a  jeżeli zostaje ona naruszona, człowiek taki po pewnym czasie zaczyna bronić się zarówno przed innymi, jak i przed sobą i zaczyna za wszelką cenę poprawiać swój „makijaż” osobowościowy, poprzez nadmierne i nieadekwatne podkreślanie swoich zalet, poprzez swoistą amnezję bolesnych doznań i negowanie ich istnienia we własnych wspomnieniach i relacjonowaniu ich innych osobom.

Z ofiary kat...  bici – biją, zranieni – ranią, upokorzeni – upokarzają.

Gdy taki człowiek sam staje się dorosły i znika lub słabnie jego zależność od nacisków rodziców, powoli zaczyna przechodzić metamorfozę: sam zaczyna kontrolować innych, w coraz bardziej narzucający i wręcz okrutny sposób piętnując ich za jakiekolwiek rzeczywiste lub urojone niepodporządkowanie się. Rodzi się w nim przymus manifestowania własnej siły i władzy.

Alkoholizm, zdrady, oschłość...  okrucieństwo istnieje w ludzkich umysłach od początku dziejów ludzkości i znajduje się w czołówce cech nie do przyjęcia przez ludzi. A jednak jest, istnieje.

Okrutny rodzic, stosujący w relacjach z dziećmi przemoc fizyczną, czy psychiczną, działa niekiedy pod wpływem impulsu, najczęściej zaś „na zimno”, z premedytacją, niekiedy wprost „rytualnie”, jednocześnie nie pozwalając dziecku (nie tylko!) na uzewnętrznianie swoich emocji, a przestraszone dziecko uczy się tłumienia płaczu, krzyku, wypowiadania tego, co czuje. W efekcie, nie zdając sobie z tego sprawy, odcina świadome doświadczanie bardzo silnych nawet emocji,  spychając je do psychicznej piwnicy, jaką jest podświadomość, a uwaga jego koncentruje się na  szczelnym opancerzeniu psychicznym, co mu pozwala przetrwać.

I tak tworzy się ponury, przerażający łańcuch pokoleń.

 Po pewnym czasie napięcie układu psychofizycznego przybiera stan chroniczny, aby towarzyszyć na stałe - nawet przez całe życie – człowiekowi, który doświadczył okrucieństwa. „Gorset” zniewalający ciało i duszę, psychikę odcina drogę do doświadczania życia: spięte ciało nie doświadcza w ogóle, lub doświadcza w niepełnym stopniu wrażeń zmysłowych. Upośledzony jest smak, węch, dotyk... tylko oczy i uszy czujnie śledzą sygnały, mające zawiadomić o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Nie odczuwanie negatywnych emocji, takich jak strach czy lęk, wpływa na obniżenie odczuwania radości, lekkości czy występowanie strachu przed miłością. Następuje też osłabienie odczuć bólu w porównaniu do siły bodźca. Napięte mięśnie powodują niezgrabny sposób poruszania się.

Pancerz psychiczny buduje się równolegle z gorsetem mięśni usztywnionych strachem.

Paleta środków nacisku psychicznego, to chłodna uprzejmość, ton przyciszony, stosowanie argumentacji o wysokich walorach etycznych, częsta ironia i deprecjonowanie drugiej osoby, uzależnienie innych od swojego wartościowania i narzucanie własnych ocen dotyczących i osób i poglądów, egocentryzm i nie zauważanie uczuć i potrzeb innych ludzi.
Gdy zniewolone dziecko odbiera tortury psychiczne na poziomie nieświadomości, nie wie, jaka jest istota cierpienia i o co właściwie chodzi, a gdy stanie u bram dorosłości, przejdzie w świat dorosłych sztywnym, spiętym krokiem, z gładką nieruchomą twarzą i nie odczuje przy tym emocji. Może gdzieś w oddali...
Natomiast jeżeli zniewolone dziecko świadomie odczuwa fizyczne znęcanie się nad sobą, to będąc w okresie dojrzewania, wyrwie się spod władzy rodziców

…jak pies z łańcucha...

Jeżeli wzajemne relacje rodziców i ich dzieci oparte są na zdrowych zasadach, to pod względem emocjonalnym przebiegają rozmaicie – czasem są pełne miłości i szacunku, niekiedy zaś – żalu, pretensji. Przemienność, różnorodność emocjonalna występująca w rodzinie - lecz zawsze oparta na szczerości i otwartości względem siebie i innych - jest wskaźnikiem prawidłowości przebiegu procesów zarówno emocjonalnych, jak i wychowawczych. Wzorcem są niewątpliwie relacje emocjonalne rodziców, gdyż dzieci są niezmiernie wnikliwymi i sprawiedliwymi obserwatorami. Posiadają też zdolność do naśladowania, a wtedy

…co zasiejesz, to zbierzesz…

Nie zapominajmy, że my, ludzie dorośli, odpowiedzialni, dysponujący złożonym, wypracowanym systemem poglądów na życie, też kiedyś byliśmy dziećmi i podlegaliśmy wpływowi i naciskom rodziców, więc często cierpieliśmy z tego powodu.
Mimo, że to bardzo trudne, nie ulegajmy nabytym w dzieciństwie tym stereotypom, które utrudniają życie nam i naszym dzieciom, gdyż dziecko, które będąc w domu rodzinnym nie odczuwa lęku, a w zamian za to czuje oparcie psychiczne i nie musi niczego ukrywać, lepiej radzi sobie zarówno w szkole jak i „wewnątrz" siebie. Jak żyć, jest niewątpliwie bardzo szerokim i złożonym problemem i trudno go wyczerpać w kilku końcowych zdaniach, jednak myślę, że stosowanie w trudnych, niekiedy bardzo napiętych sytuacjach zasady „pomyśl i poczuj” może spowodować lepsze zrozumienie motywów postępowania swoich dzieci i tego, co właściwie rozgrywa się w ich wnętrzach. I nie bądźmy okrutni,  wtedy nie zaznamy okrucieństwa od naszych dzieci.
                                                    
                                                                             Iwona Jędruch




Iwona Jędruch         SEKSUALNOŚĆ NIE TYLKO W SZKOLE (DZIECIAKI nr2, 2007)
                                      


Idzie wiosna…
W zatłoczonej kawiarence, w tramwaju, czy na murku otaczającym miejską fontannę siedzi kilkunastoletni chłopak z dziewczyną. On ją obejmuje, ona siada mu na kolanach, po chwili zaczynają się całować i coraz bardziej ostentacyjnie wymieniają uściski, nie mając potrzeby zachowania intymności. Bierni obserwatorzy czują się jakoś zlekceważeni demonstrowaną przez nich postawą: „wszystko mi wolno, a tylko spróbuj zwrócić mi uwagę!”.  Odczuwają także coraz większe zakłopotanie.

A co u podłoża? Jaki jest mechanizm występowania wśród młodzieży publicznych, agresywnych, demonstracyjnych zachowań, często obscenicznych, także o silnym zabarwieniu seksualnym i skąd bierze się potrzeba narzucenia otoczeniu swojego stylu bycia i wywoływania zakłopotania u innych?
Przejawy młodzieńczej chęci zaznaczenia swego istnienia i wywalczenia sobie prawa decydowania o sobie, wyznaczenia swojego miejsca na ziemi występują zawsze. Różnica pomiędzy pokoleniami polega na „środkach wyrazu”, związanych z siłą i kolorytem relacji emocjonalnych pomiędzy rodzicami czy nauczycielami, a dziećmi. W ostatnich latach obserwuje się demonstracyjne nadużywanie atrybutów dorosłości, a zachowania intymne w miejscach publicznych kojarzą się bardziej z potrzebą zwrócenia na siebie uwagi, niż z nieopanowaniem temperamentu. Nie należy zapominać, że podłożem demonstracyjnych zachowań agresywnych występujących wśród ludzi - także wśród zwierząt - jest lęk, zaś jego siła jest wprost proporcjonalna do siły środków wyrazu tych zachowań.
Nam, mimowolnym obserwatorom takich scenek przypomina się niekiedy pierwsza nastoletnia miłość, drżenie serca, oczekiwanie... Piękne chwile i każdy człowiek dorosły chętnie wróciłby do tego okresu życia. Cóż, pamiętamy zazwyczaj to, co piękne, miłe, wzniosłe, beztroskie lata, gibkość ciała, bystrość skojarzeń, siłę uczuć, lecz jest to tylko połowa prawdy, gdyż ta druga, ciemna, lękotwórcza, schowana jest w podświadomym lamusie niepamięci, przeznaczonym na to, co było bolesne, beznadziejne, pełne napięć. Tymczasem dzieci niepostrzeżenie dorastają i wyświetlają nam nasze wspomnienia, bolesne zazwyczaj i związane z przeszkodami do osiągnięcia szczęścia, czy pełni sukcesu życiowego, a to wyzwala lęk.
Nasi uczniowie… Ich uwagę odwracają od nauki problemy związane z początkiem młodości, czyli z okresem dojrzewania. Sądzę, że jest to najtrudniejszy okres w życiu każdego człowieka. Brak jakiejkolwiek równowagi emocjonalnej i niewykształcony jeszcze mechanizm logicznego podejmowania decyzji, konieczność podporządkowania się dorosłym ze względów chociażby bytowych, czynniki te rozwijają poczucie niesprawiedliwości. Równocześnie pojawiają się pierwsze pragnienia i uczucia oraz towarzyszący im brak doświadczenia życiowego, co powoduje nawiązywanie często krótkotrwałej i „naskórkowej” relacji z drugą osobą. Łatwość nawiązywania i zrywania powierzchownych kontaktów seksualnych nie sprzyja rozwojowi potrzebnej w życiu dorosłym gotowości do dojrzałego związku, a więc do przeżywania głębokiej, długotrwałej relacji miłosnej pomiędzy dwojgiem ludzi, nie tylko na niezwykle ważnym poziomie cielesności, lecz równorzędnie na wielopoziomowych relacjach psychicznych i duchowych. Powodem jest zazwyczaj nieuświadomiony strach przed miłością i bliskością, spowodowany kompleksami, a co za tym idzie, niewiarą w możliwość zatrzymania kogoś przy sobie na dłuższy czas.

Tymczasem my, dorośli, koncentrując się na zewnętrznych przejawach, często bagatelizujemy wewnętrzne burze nękające młodzież, zaś chłopak, dziewczyna – będący w tarapatach, są najczęściej pozostawieni sami sobie, nie dlatego, że nie chcemy pomóc, że jesteśmy bez serca, lecz dlatego, że zachowania zarówno agresywne i lekceważące, jak też kamuflujące problemy są zasłoną, ukrywającą istotę sprawy, jaką są nadwrażliwe wnętrza naszych dzieci, powodując ich emocjonalną niekomunikatywność z nami. Jednym z najistotniejszych punktów jest problem nieumiejętności prowadzenia rozmowy na tematy związane z seksualnością. Rodzice często są nieprzygotowani do tej roli, dysponując dużym oporem wewnętrznym, zazwyczaj więc uważają, że jest to problem szkoły, gdyż istnieje przedmiot wychowanie seksualne. Nauczyciele realizują program, który jest przeznaczony dla wszystkich. Każdy jednak człowiek jest od chwili urodzenia  – przy wszelkich podobieństwach pomiędzy nami  – indywidualnym, niezwykle złożonym, misternym wszechświatem, kosmosem. Sądzę więc, że należałoby edukację seksualną rozpocząć od nauki dobrego komunikowania się z innymi ludźmi. Także ćwiczenie empatii i asertywności opartej na zwykłej, ludzkiej uczciwości i na bazie umiejętności zrozumienia psychiki drugiego człowieka jest tu nie do przecenienia. Okazuje się jednak, że wiadomości związane z zachowaniami seksualnymi młodzież nabywa przede wszystkim od koleżanek i kolegów, zresztą często w formie wulgarnej, wywołującej urazy psychiczne, związanej z bardzo wąsko pojętą rolą fizyczności w tym zakresie i świadczy to o tym, że młodzież komunikuje się najlepiej pomiędzy sobą, na niekorzyść rodziców i nauczycieli, toteż nawiązanie prawidłowych kontaktów pomiędzy dorosłymi i dziećmi jest nie lada wyzwaniem. Oczywiście nie wolno uogólniać tych bardzo trudnych problemów i przenosić je na wszystkich nauczycieli, rodziców i młodzież.
Jednakże każdy człowiek posiada bardzo głęboką potrzebę miłości i bliskości i nie dajmy się zwieść pozorom, że w młodym pokoleniu jest inaczej. Wykorzystajmy te potrzeby w pracy nad budowaniem dobrych, zdrowych relacji z naszymi dziećmi. Jedynie spokój i zrozumienie może pomóc w budowaniu porozumienia i zrozumienia pomiędzy dorosłymi i dziećmi, czy młodzieżą. Relacje miłości wynosi się przede wszystkim z domu rodzinnego, ale jeżeli nie ma miłości, to pojawia się agresja, a ona też rodzi agresję i myślę, że jest coś na rzeczy, obserwując zachowania młodzieży, także w zakresie seksu.
Oczywiście problemy związane z seksualnością młodzieży zostały tu potraktowane bardzo wybiórczo. Na przykład miłość ukrywana czy nieszczęśliwa, to materiał na oddzielny artykuł.
Profesor Tutka, bohater przepięknych opowiadań mistrza Jerzego Szaniawskiego  powiedział: „Dziecko, zechciej zrozumieć człowieka dorosłego, człowieku dorosły, zechciej zrozumieć dziecko”. Myślę, że te piękne słowa nie straciły na aktualności także w dzisiejszych, emocjonalnie trudnych czasach i mogą stanowić drogowskaz do porozumiewania się także w dzisiejszych, trudnych nie tylko pod względem emocjonalnym czasach.

                                                                                                    Iwona Jędruch

 




           Moje ciało – moja sprawa, czyli prawo do własnej seksualności
                   (Dzieciaki nr 1  2006)

Dojrzałość psychiczna, dojrzałość fizyczna... poziomy emocjonalne, a odczuwanie własnego ciała...
Każdy z nas, ludzi dorosłych, przeżywał kiedyś okres dojrzewania. Któż jednak o tym pamięta. Najczęściej w świadomości społeczeństwa dojrzewanie sprowadzone jest do włączania się funkcji seksualnych w życie człowieka. Tymczasem proces dojrzewania przebiega równolegle w kilku płaszczyznach, następują więc – obok potężnych przełomów fizycznych, hormonalnych - głębokie przemiany psychiczne, emocjonalne, także duchowe. Ta część dojrzewania jest jednak na ogół niedostrzegana, niezauważana przez postronnych obserwatorów. Natomiast najbardziej widoczna jest głęboka przemiana fizyczna i seksualna. Tymczasem nie można zapominać, że pokwitanie jest ściśle związane z ogromnymi napięciami emocjonalnymi, którym towarzyszy zazwyczaj bardzo obniżona samoocena, szczególnie w zakresie zewnętrzności, cielesności, atrakcyjności dla ewentualnych partnerów seksualnych, czy możliwości wzbudzenia miłości w sercach obiektów zainteresowania. Rozrastają się jednocześnie marzenia i fantazje, będące niekiedy w sporej kolizji z rzeczywistością – a konfrontacja bywa bolesna. Pojawiają się też problemy potężne, wstrząsające, związane ściśle z kształtowaniem się filozofii życia, tworzeniem się poglądów na sprawy podstawowe, ostateczne, dlatego to my, dorośli powinniśmy łagodzić konflikty pomiędzy rodzicami i dziećmi i sprzyjać im w odnalezieniu własnej ścieżki. Dojrzałość fizyczna w sensie możliwości prokreacyjnych znacznie wyprzedza osiągnięcie stabilizacji emocjonalnej, a w ślad za tym umiejętności podejmowania przemyślanych, wyważonych decyzji. Tymczasem będąc w wieku nastoletnim, każdy ma silną potrzebę prowadzenia życia „dorosłego”, upatrując w tym modelu wielkie możliwości wspaniałej realizacji siebie. To przywileje „dorosłości”, pokusa niczym nieograniczonej wolności nie chcą się łączyć w młodej psychice w spojrzeniu na życie przez pryzmat ograniczeń, obowiązków, także wyborów podejmowanych nie tylko według kryterium przyjemności i atrakcyjności – ale także, powiedzmy wyraziście – z powodu realnych konieczności, związanych z odpowiedzialnością, z interesami innych osób i wyobraźnią na ich – a nie tylko na swój – los. Nie są to lata, w których tęskni się za stresami i cierpieniem. A jednak rolą rodzica nie jest osądzanie, lecz bycie po  stronie własnego dziecka. Co to oznacza? Oznacza to wspieranie w bardzo trudnych sytuacjach, takich jak  konieczność zmiany szkoły, czy klasy, branie narkotyków, alkoholizm, ciąża, stany chorobowe z jednej strony, z drugiej zaś problemy natury psychologicznej – konflikty z grupą rówieśniczą (problem „kozła ofiarnego”, szantaże itp.), niemożność, czy nieumiejętność skomunikowania się z pedagogiem i wszelkie napięcia emocjonalne, czy załamania psychiczne z tym związane. Tymczasem ze strony nastolatków następuje eskalacja żądania swobody i samostanowienia o sobie, zaś z drugiej strony, ludzie dorośli widzą to inaczej - prowadzą walkę o sprawowanie pełnej kontroli nad swoimi dziećmi - dziećmi właśnie, gdyż rodzicom bardzo trudno jest uświadomić sobie zaawansowaną fazę procesu ich dojrzewania, nie zauważają, że dzieci są już w znacznym stopniu osobami dojrzałymi, przynajmniej w sferze seksualnej. 
Oczywiście, że jest to wielkie wyzwanie dla rodziców, uznać zbliżającą się dorosłość, rozwiniętą już seksualność i jej uzasadniony hormonalnie nadmiar, podobnie, jak to się ma z wybujałą emocjonalnością. To bardzo trudne, karkołomne, gdyż my, dorośli, nie dopuszczamy do świadomości nieuchronności dynamicznego rozwoju seksualności, a nie tylko intelektu i sprawności fizycznej.
Nie znam takiego przypadku, aby rodzice mogli powstrzymać swoje dzieci przed miłością i seksem, chyba, że dziecko zostało emocjonalnie ubezwłasnowolnione przez najbliższych. Wtedy odbije się to na dalszym przebiegu życia, w zasadniczy sposób utrudniając wchodzenie w prawidłowe relacje, uniemożliwiając szczęśliwe i twórcze związki. Ale „kradzione smakuje!”, tym bardziej, że zakazy wyostrzają zazwyczaj chęć przeżycia tego, co niedozwolone.

 Cóż więc robić?
Po pierwsze, żyjmy w naszych rodzinach w przyjaźni i wzajemnym zrozumieniu, pamiętając, że wychowujemy przede wszystkim przez to, kim jesteśmy, a nie, co głosimy. Obawiajmy się nie tyle własnego braku opanowania, bo emocje zdarzają się każdemu, ale - nauczmy się przepraszać. To zaowocuje. Nasze dzieci też nabędą takiej umiejętności.
Po drugie, miłość do dziecka polega na uznaniu jego podmiotowości. Nie jesteśmy właścicielami swoich dzieci, a raczej ich mądrymi przewodnikami. Nie zapominajmy więc, że nie można zabronić nikomu własnej realizacji seksualnej, jest to niemożliwe, uczmy w zamian odpowiedzialności za podejmowane decyzje (albo ich brak) oraz umiejętności rezygnowania niekiedy z przyjemności dla własnego dobra, dla dobra innych, bądź ze względu na możliwe następstwa.
Po trzecie, my wszyscy razem, bez względu na wiek i to, kim jesteśmy w rodzinie, żyjmy w zgodzie z sobą, z własnym wnętrzem. Nie dajmy nikomu naruszyć własnej przestrzeni życiowej i uszanujmy i akceptujmy prawo do posiadania takiej przestrzeni u innych. I pamiętajmy, że ciało ludzkie należy szanować – także dlatego – że jest ono miejscem, w którym mieszka, w całej swojej złożoności i bogactwie, nasza psychika i duchowość.
                                                       Iwona Jędruch

Iwona Jędruch – mgr sztuki, muzyk, pedagog, koncerty i terapia dźwiękiem gongów i mis dźwiękowych, warsztaty rozwoju osobistego.





         Iwona Jędruch     Słoneczny relaks z lapis lazuli,  czyli moje wiosenne zmagania ze słońcem ...
              (opublikowano w kwartalniku „Moda & Styl” Nr 2, 2004 r.)

Uff, jak gorąco ... Każdego lata na całym świecie plaże zapełniają się spragnionymi kąpieli morskich i słonecznych. Ja też należę do tych, którzy chcą i potrafią korzystać z nadmorskiego relaksu. W  ferworze zajęć zupełnie zapomniałam swoich wcześniejszych, niezbyt wesołych doświadczeniach z opalaniem. Mało kto przestrzega zasad zdrowego opalania, pocieszałam się... Jednak wspomnienia czerwonego nosa, z którego skóra schodziła całymi płatkami, podziałały na moja wyobraźnię. Postanowiłam narzucić sobie nieco dyscypliny. Lepiej późno, niż wcale.
1.     W pierwszym tygodniu czerwca, spojrzawszy w lustro, ze zgrozą zobaczyłam swoją „bladą twarz”. Zaczęłam więc opalać się na balkonie, trzy razy dziennie, trzy minuty – leżąc na plecach, trzy minuty – na brzuchu. Oczywiście posmarowałam się kremem ze słabym filtrem. Następnego dnia czas opalania wydłużyłam o minutę. I tak każdego dnia o minutę dłużej. Równocześnie dwa razy dziennie brałam chłodny prysznic. Systematyczność obowiązuje, a tu każdy dzień szczelnie wypełniony pracą i domem. Poza tym – opalenizny jakoś nie widać, a woda coraz bardziej chłodna, więc może dać sobie spokój? Ale to by było pójście na łatwiznę. Otrzeźwiła mnie myśl, że opalając się nad morzem bez przygotowania, zaryzykuję oparzeniem, porażeniem, piegami, bąblami na skórze ... efekty zdrowotne i kosmetyczne mogą być opłakane, a na plaży męka ...
2.     W drugim tygodniu prysznic był coraz chłodniejszy i coraz bardziej przypominał temperaturę wody w Bałtyku. Już czuję jej słonawy, wilgotny zapach! I lekki, rześki wiatr owiewa moje ciało ... ale to tylko marzenia, choć zmobilizowały mnie one do dalszych działań. Niestety, mogę opalać się tylko dwa razy dziennie, cóż, nadmiar obowiązków przedurlopowych. Wydłużyłam więc długość opalania się do dziesięciu minut.
3.     Tymczasem w drugiej dekadzie czerwca niespodziewanie wyjechałam na Mazury – na trzy dni. Z radości zupełnie zapomniałam, że ograniczenie czasu  opalania się obowiązuje w dalszym ciągu. Pławiłam się w słońcu bez umiaru, a w słoiczku z kremem ochronnym z filtrem ukazało się dno. W dniu wyjazdu postanowiłam podziwiać wschód słońca nad brzegiem jeziora i znalazłam kamyk nadbrzeżny, płaski od obmywających go fal.
4.     Trzeci tydzień. Z Mazur wróciłam z katarem – to efekt kąpieli w zbyt zimnej – jak dla mnie – wodzie. Cóż, nie zdążyłam się zahartować ... i w efekcie czerwony nos, z kataru i z nadmiaru promieni słonecznych. Co tu dużo mówić, mam „indiański” kolor skóry, a więc żegnajcie, moje konsekwentne przygotowania do urlopu nad morzem!
5.  Postanowiłam nie tracić jednak czasu i rozpoczęłam serię ćwiczeń relaksacyjnych. Kamień znad jeziora przypomniał mi, że istnieje bardzo ciekawa metoda zwana BTL, której elementy mogłabym teraz zastosować. Nazwa brzmi tajemniczo – przynajmniej dla tych, którzy nigdy nie słyszeli o biotermicznej metodzie leczenia kamieniami. Nie zagłębiając się w szczegóły, wyciągnęłam z głębi szuflady „do wszystkiego”, woreczek z kamieniami półszlachetnymi. Kupiłam je kiedyś, korzystając z porad litoterapeuty, p. Lecha Tkaczyka, autora metody BTL. Do naczynia do parzenia ziół włożyłam kilka niebieskich, nakrapianych na brunatno kamieni, wypłukawszy je uprzednio pod bieżącą wodą. To lapis – lazuli. Kamienie te budzą moje emocje, gdyż zawarte w nich piękno działa na moją wyobraźnię i harmonizuje nastrój.  Wieczorem - po zalaniu kamieni wrzącą wodą, gotowałam je na wolnym ogniu przez dwadzieścia minut.   Potem kładłam się w pokoju na moim materacu do opalania, włączałam płytę z muzyką relaksacyjną, zaś na ciele układałam moje rozgrzane, lazurowe kamienie: na splocie  słonecznym i na tych miejscach na skórze, które najbardziej ucierpiały od nadmiaru promieni słonecznych. Rozluźniałam się i koncentrowałam się na odczuwaniu dotyku tych kamieni. Na początku nic, ale następnego wieczoru poczułam się tak, jak na plaży w Słonecznym Brzegu ... a po dziesięciu minutach  - błogi relaks i spokój. Wodę pozostałą po gotowaniu kamieni wykorzystałam do mycia włosów osłabionych w okresie zimy, lub do obmywania skóry, bowiem kamienie te działają łagodząco na oparzenia i podrażnienia i  likwidują zmiany skórne . Działają też uspokajająco i antystresowo, a więc to coś w sam raz dla mnie. Podobno regulują zaburzenia ciśnienia krwi, można też stosować je wspomagająco  w leczeniu strasznej, podstępnej choroby, jaką jest stwardnienie rozsiane.
6.     Na szczęście, trzeciego dnia po powrocie moja skóra wróciła do normy, zaś o   katarze zupełnie zapomniałam.
Początek lipca. Leżę w wannie w kąpieli z dodatkiem wody pozostałej po gotowaniu moich kamieni. W dłoni trzymam lazurowy kamyk   i bardzo, bardzo delikatnie masuję nim ciało. To także doskonały peeling, oraz świetne przygotowanie skóry do leżenia na piasku, czy na linii zetknięcia się wody morskiej z piaskiem, ale pod warunkiem, że jest wykonywany bardzo lekkim, okrężnym ruchem.  Zamknąwszy oczy, wyobraziłam sobie siebie w kostiumie plażowym, nad brzegiem morza. O dziwo, „oponki szczęścia”, czyli zbędne wałeczki tłuszczu ... nie ma ich już! Taka wizualizacja dobroczynnie wpływa na powolne, lecz systematyczne obniżanie wagi ciała, korzystam więc i z tej metody.
        Osiągnęłam zamierzony cel: jestem lekko opalona, zahartowana, nie przypominam już „bladej twarzy”. Mogę spakować do walizki kostium kąpielowy, krem do opalania z filtrem i moje kamienie – na szczęście. Jeśli pogoda nie dopisze, mam zamiar spacerować szybkim krokiem, brzegiem morza. Oczywiście z lapis – lazuli w dłoni.
                                                                                  Iwona Jędruch

          



                                        KAMERTONY I WIBRACJE
               Opublikowano w nr 3 kwartalnika Moda & Styl

                                                                            

Lato już minęło, a opalenizna, oprócz niewątpliwych zalet upiększających, ma także działanie niszczące – skóra jest bardziej wysuszona, niż przed rozpoczęciem sezonu, zaś ilość zmarszczek nieznacznie się powiększyła. Włosy też, jak siano... A więc, jak to w przyrodzie, wady i zalety.  Może przesadzam, ale patrząc na siebie w lustro, humor mam nienajlepszy. Ale eureka! Uratuje mnie OTTO  STROICIEL  32 Hz...   Nie jest to oczywiście facet pochodzenia germańskiego, lecz kamerton,  ma imponujący wygląd, posiada niski, głęboki dźwięk, a jego wibracje są w porównaniu z innymi kamertonami doskonale wyczuwalne, wolne i intensywne. Oprócz medycyny naturalnej, ma także zastosowanie w kosmetyce, gdyż poprzez bezpośrednie oddziaływanie można uzyskać regenerację skóry i włosów.
Jakkolwiek coraz częściej stosuje się u nas  terapię dźwiękiem mis tybetańskich i gongów, będącą szczególną formą muzykoterapii, metoda leczenia dźwiękami kamertonów jest  jeszcze w Polsce prawie nieznana. Polega na „dostrojeniu” wibracji organizmu ludzkiego do swoistego wzorca, jakim jest poziom wibracji kamertonów, a celem jest osiągnięcie zrównoważenia ciała, umysłu i duszy poprzez dźwięk, ruch, kolor.
 W zależności od sposobów zastosowania tej metody osiąga się albo zrównoważenie psychofizyczne, a nawet duchowe poprzez zastosowanie współbrzmień harmonijnych - konsonansów, lub też  wprowadzając współbrzmienia dysonansowe – dąży się do „rozbicia” obcych tkanek w organizmie. Można też wybiórczo oddziaływać na chore narządy, czy ich zespoły, położone na poszczególnych meridianach, czyli  „autostradach” energetycznych –wg medycyny chińskiej – najstarszego  na świecie naturalnego systemu leczniczego.

OTTONA  „poznałam” dzięki Barbarze Romanowskiej – absolwentce  Akademii Muzycznej w Katowicach -  śpiewaczce, kompozytorce i aranżerce   młodego pokolenia. Wysoka, zgrabna, jasnowłosa. Dynamiczna, młoda, zdecydowana. Wydaje własne płyty i pisze książki. Ćwiczy jogę, zna meridiany i akupresurę stopy, jest bardzo dobrze zorientowana w różnych technikach medycyny naturalnej, nieobce są jej też meandry rozwoju duchowego, przeniosła  kamertony z Zachodu na nasz grunt, wypracowała autorską metodę terapeutyczną, poprzez połączenie różnorodnej  wiedzy i umiejętności w jedną całość i spowodowała produkcję kamertonów w Polsce, co w zasadniczy sposób obniżyło cenę ich nabycia. Prowadzi kursy terapii kamertonami w całej Polsce, przybliżając wszystkim chętnym tę metodę. Kamertony, nazywane  z racji swej budowy  widełkami, stanowiły dotychczas pomoc w strojeniu instrumentów muzycznych do określonych wysokości, gdyż można  -zgodnie z zasadami fizyki - bardzo precyzyjnie ustalić wysokość dźwięku, a więc i częstotliwość wibracji kamertonu: im dłuższe widełki, tym niższy dźwięk i odwrotnie. Do terapii stosuje się najrozmaitsze zestawy kamertonów o różnych częstotliwościach, począwszy od wspomnianego Otto – Stroiciela 32 Hz, do małego kamertonu anielskiego, zwanego „Schody do nieba” 4 225 Hz, o bardzo wysokim, przepięknym, śpiewnym dźwięku. Osoby poddające się tej terapii opowiadały, że  odczuwały bardzo przyjemne pobudzenie zakończeń nerwowych umiejscowionych tuż pod skórą, w miejscach, na które skierowane były strumienie dźwięków i wibracji kamertonów. Można to porównać do kąpieli, ale nie w wodzie, lecz... w dźwięku. Po zakończeniu terapii odczuwa się spokój, równowagę i przyjemny nastrój, zaś po serii takich zabiegów następuje poprawa stanu zdrowia i samopoczucia. Nie należy zapominać, że podobnie jak inne terapie „dźwiękowe”, kamertony stanowią metodę zapobiegającą powstawaniu chorób poprzez uzyskanie harmonii i relaksu, lub wspomagającą leczenie prowadzone w razie potrzeby przez lekarzy medycyny akademickiej. To znaczy, że w razie choroby obowiązuje przestrzeganie terminów wizyt u lekarzy i wykonywanie ich zaleceń, oraz zleconych badań.
Widełki stosuje się w różnorodny sposób: stawia się rozedrgany kamerton na wybrane miejsce położone na stopie, lub w miejscu akupunkturowym, powodując bezpośrednie przejście wibracji kamertonu na ciało, lub oddziaływuje się pośrednio, prowadząc urządzenie wzdłuż ciała ruchem głaszczącym, bez dotykania skóry. Poprawę efektu uzyskuje się też przez słuchanie wybranych utworów w określonych tonacjach i zastosowanie głosu zarówno terapeuty, jak osoby uczestniczącej w terapii.
.
Z OTTONEM STROICIELEM 32 Hz „spotkałam się” kilka razy. Moja twarz wygląda teraz zupełnie inaczej: skóra gładka i jeszcze brązowawa, udało się ją zregenerować i nie jest wysuszona. Podobnie włosy. Zastosowałam też kilka innych kamertonów. Czuję się teraz znakomicie, moja psychika także dostroiła się, zharmonizowała. Ludzie są dla mnie coraz milsi, uprzejmiejsi ... A może to wpływ mojego dobrego samopoczucia na innych?

                                                            Iwona  Jędruch





   Iwona Jędruch  Kąpiele i kąpieliska czyli jak o(d)żyć w Morzu Martwym… (M&S nr 7)

     Lato, lato... a więc kąpiele. W morzu, czy też kąpiele w wannie. Wyprawy, nawet bardzo dalekie i ekscytujące, po zdrowie, urodę, po relaks lub w niedalekim kąpielisku, kurorcie czy nawet we własnym mieszkaniu - jak kto woli. Nie licząc wyjątków, wszyscy dążymy do uzyskania harmonii ciała i duszy, wszyscy chcemy  odmłodnieć i zregenerować siły życiowe. Możliwości jest mnóstwo i jest w czym wybierać. Ale nie tylko my, w naszych „higienicznych” czasach, korzystamy z uroków i dobrodziejstw najrozmaitszych rodzajów kąpieli i miejsc, w których można ich doświadczać. Nasi przodkowie – jeśli dysponowali odpowiednim statusem społecznym i materialnym – obowiązkowo wyjeżdżali „do wód”, jak się dawniej mówiło, zażywając w uzdrowiskach dobrodziejstw wód leczniczych, zarówno „od wewnątrz” - pijąc wodę „Jana” czy „Zubera” w specjalnym naczyniu zakończonym rurką, jak też zewnętrznie – korzystając z miedzianych wanien oraz leczniczych basenów, np. solankowych. Podobnie jak w dzisiejszych czasach, kąpano się też w ciepłych źródłach, gejzerach i oczywiście w naszych chłodnych kąpieliskach nadmorskich, czy też w egzotycznych, gorących. Nasz światowej sławy rodak, polityk, pianista i kompozytor – Ignacy Jan Paderewski – w trakcie swoich podróży koncertowych po  całej kuli ziemskiej,  zawitał w 1904 roku do Nowej Zelandii, wyspy pełnej gorących jezior i wspaniałych gejzerów. Tam – jak wspominał – zażywał leczniczej, „oleistej” kąpieli w bardzo gęstej, nienaturalnie ciężkiej i gorącej wodzie z naturalnego źródła. Chcąc go uhonorować, miejscowi Maorysi wrzucili do krateru jednego z gejzerów odpowiednią ilość mydła, w celu spowodowania wzrostu ciśnienia gazów. W efekcie wywołali spektakularne zjawisko, gdyż woda wystrzelająca z gejzeru osiągnęła wysokość 50 metrów. Jest tam też jezioro Rotorua o lodowato zimnej wodzie, na środku którego znajduje się kilka wysepek z wrzącymi gejzerami, natomiast w innym jeziorze woda osiąga temperaturę sześćdziesięciu stopni.                                                                                                                      Polak i Węgier, dwa bratanki... chętnie odwiedzamy stolicę Węgier – Budapeszt – a będąc tam, trudno odmówić sobie przyjemności skorzystania z leczniczych basenów na wyspie Św. Małgorzaty czy z łaźni Rác Fürdő, która powstała w XVI wieku, a obecnie też jest czynna, są tam termy z wodą wysoko zmineralizowaną o temperaturze od 28 do 38 st. C. W niemieckim kąpielisku termalno - solankowym Saarow Therme znajdują się podwodne gejzery, grzybek do masażu wyposażony w kanał nurtowy, siedziska do masażu.                                                                                                Nasz kraj posiada bardzo cenne i mające wielkie walory lecznicze kurorty, dysponujące nowoczesną bazą balneologiczną.  Najcenniejsze są kąpiele w naturalnych wodach mineralnych, jest to leczenie bodźcowe, które polega na uzyskiwaniu ogólnego przestrojenia i uodpornieniu organizmu. Nie zapominajmy więc, że „bąbelki” w wodzie i jej słony smak czy siarczany zapach, to wielka chemia i masaż, a skromnymi środkami wyrazu uzyskuje się z łatwością widoczne efekty. Gdy byłam w Ciechocinku - jednym z naszych najpiękniejszych kurortów – nie zapomniałam o konieczności odpoczynku po każdej takiej kąpieli. Skorzystałam z kąpieli solankowych, a przy okazji spacerowałam pod unikalnymi tężniami solnymi w celu obniżenia ciśnienia krwi, inhalując swoje drogi oddechowe drobinami wody z solą, co stanowiło inny rodzaj „kąpieli” i wpłynęło na odmłodzenie mojej skóry i poprawę kondycji. Aż przyjemnie teraz spojrzeć w lustro.                                                                                                                                                       A  teraz – nad Morze Martwe! Jest to najniżej położone (400 m.p.p.m.) miejsce na kuli ziemskiej.  Jest tam sławne na całym świecie błoto bogate w minerały, i źródła lecznicze oraz wspaniałe powietrze ma unikalne walory leczące i uzdrawiające. Archeolodzy odkryli pozostałości po starożytnych wytwórniach kosmetyków z czasów Kleopatry  będącej synonimem piękności, która korzystała z tego miejsca. Obecnie przyjeżdżają tu ogromne ilości turystów z całego świata, tym bardziej, że istnieją tu również niebywałe, całoroczne możliwości zwiedzania zabytków i niezwykłości przyrody. Niespotykanie wysoki (30%) stopień zasolenia wody powoduje efekt ciężkości wody, w której nie można pływać ale można bez wysiłku leżeć na powierzchni wody.
 A cóż robić, gdy nie można wyjechać ani w podróż egzotyczną ani do kurortu – choćby ze względów rodzinnych czy finansowych? Bardzo polecam kąpiele w domu - lecznicze, uspokajające i łagodzące – oczywiście po zasięgnięciu opinii lekarza. Kąpiel  w otrębach pszennych, w odwarze kory dębowej, z dodatkiem krochmalu a nawet kąpiele solankowe... wybór jest ogromny. Domowa kuracja z koncentratu czarnego błota mineralnego i z soli z Morza Martwego może dać niezwykłe efekty, jeśli masz Czytelniczko bujną wyobraźnię i w trakcie domowej kąpieli przeniesiesz się myślami do błotnego jeziorka znad Morza Martwego. Metoda wizualizacji - w czym bardzo pomocne mogą być nasze fotografie –  jest godna polecenia także tym osobom, które ze względów zdrowotnych nie mogą skorzystać z leczniczych kąpieli, gdyż ostre stany chorobowe wykluczają balneologię...
Polecam więc wszystkim – korzystajmy z wodnych i błotnych kąpieli leczniczych, kosmetycznych, odprężających, w Polsce, za granicą i w domu. Zanurzajmy się też w naszych promiennych marzeniach – to poprawia nastrój i bardzo rozwija wyobraźnię. Życzę Państwu pięknych, pełnych kąpieli wakacji!

                                                                                                   Iwona Jędruch


       Iwona Jędruch                   CIAŁO...
                                                (M&S nr 6)

Kult ciała, czy kult ducha? Oto pytanie, które zadaje sobie ludzkość właściwie od początku istnienia. Zarówno moda, jak i prądy filozoficzno – estetyczne, panujące w którejkolwiek epoce, decydują o tym, na której z tych tendencji koncentruje się zarówno uwaga społeczeństw, jak też ich poszczególnych przedstawicieli. Nieważne, czy zamieszkują oni Europę, czy egzotyczne kontynenty, pochodzą ze środowisk naukowych, czy z klasy średniej, należą do elit politycznych,  są robotnikami, mieszkańcami miast, wsi, a nawet dżungli...
Na ogół wszyscy ludzie chcą być widoczni, modni, czyli trendy, jak się teraz mówi.
Ze względu na to, że łatwiej zwrócić na siebie uwagę – cóż - tym, co widoczne, niż głębinami ducha, częściej koncentrujemy się na zewnętrzności: sposobie  ubierania się i  kształtowaniu własnego ciała, jako, że są  to najskuteczniejsze  sposoby szybkiego wyeksponowania własnej osoby. Jakkolwiek – dysponując odpowiednimi środkami – można z łatwością podporządkować się aktualnie panującej modzie w zakresie ubioru i makijażu, to wymodelowanie ciała zgodnie z obowiązującymi kanonami piękna wydaje się być zadaniem znacznie trudniejszym, że nie powiem – karkołomnym w niektórych przypadkach. Dlaczego?
Otóż w czasach Rubensa kobiety o obfitych, pełnych kształtach stanowiły przedmiot pożądania i zachwytu. Dzisiaj odwrotnie: od około dwudziestu lat, a więc od czasów pojawienia się Twiggy – modelki o szczupłej, wręcz chłopięcej figurze, wszystkie panie zobowiązane są do „noszenia” takiej właśnie figury, zaś ci panowie, którzy chcą uchodzić za ponętnych i przystojnych, nie mogą sobie pozwolić na posiadanie nawet grama tłuszczu, a w zamian za to powinni wyrzeźbić swoje ciało i „owinąć” je  rozbudowaną tkanką mięśniową – poprzez bezlitosne ćwiczenia na siłowni, często wspierane tak zwanym „koksem”. A więc przymus kształtowania własnego ciała skłania do działań bliskich torturom, jednakże robi się to nie dla siebie, lecz dla oczu innych ludzi – tak, jak by ulica, a może i cały świat był wybiegiem, na którym musimy w świetle reflektorów zaprezentować swoją optymalną wersję. A wszystko  po to, aby otrzymać od innych dobrą ocenę – najczęściej w celu poprawy własnego wizerunku i lepszej samooceny . To zadziwiające, jak często spotyka się osoby obdarzone przez naturę mnóstwem walorów zarówno fizycznych, jak też osobowościowych i intelektualnych, co jednakże nie ma żadnego wpływu na kształtowanie się ich samooceny, gdyż  wszelkie dodatnie uwagi, czy pochwały na swój temat, uważają za osądy grzecznościowe lub wręcz obłudne. Cóż, nie jesteśmy dobrzy dla siebie...
Stosunek do własnej zewnętrzności bywa krańcowo różny: jak już napisano, przyjmuje postać nadmiernej dbałości o własny wizerunek zewnętrzny - to narcyzm, polegający na „niezauważaniu” własnej jaźni, przy równoczesnej koncentracji uwagi na swoim obrazie zewnętrznym.
 Druga skrajność – to bolesna koncentracja uwagi na  swoim wnętrzu, przy równoczesnym – niemal demonstracyjnie manifestowanym lekceważeniu stanu własnego ciała i wyglądu zewnętrznego. Osoby takie ubierają się w „cokolwiek”, akcentując konieczność osiągnięcia jak największej wygody, eksponując często niedostatki figury z pominięciem podkreślenia walorów, czeszą się też „jakkolwiek”, a także nie stosują żadnych korekt makijażem. W efekcie ich obraz zewnętrzny stanowi smutne przerysowanie w drugą stronę, w porównaniu z typem opisanym wcześniej. W zamian za to (o ile może być coś w zamian) następuje pełna koncentracja uwagi na rozwoju intelektu, duchowości, wybranego hobby itp. Oczywiście nie chodzi tu o krytykę rozwoju wewnętrznego - byłoby to absurdalne – lecz o wykazanie przerysowań, czy niekiedy braku proporcji w działaniach dla siebie.
Warto też uświadomić sobie, czy się chce być podziwianym, czy kochanym?
 Tymczasem, bez posiadania umiejętności kochania samego siebie, nie posiada się potencjału na  darzenie miłością innych ludzi, począwszy od tych najbliższych... Wtedy podejmowane są działania zastępcze: nadmierna troskliwość o zdrowie innych czy ich bezpieczeństwo, o edukację dzieci z wielkim nakładem kosztów i czasu, o utrzymanie nieskazitelnego porządku i idealnego stanu ich garderoby, w sumie, ma to cechy zbyt dużej ingerencji w życie bliskich, co samo w sobie jest źródłem konfliktów. Cała uwaga podejmującego takie działania - najczęściej w sposób niezupełnie uświadomiony - skierowana jest na zewnątrz, przy  pomijaniu własnych potrzeb, co oczywiście także jest objawem niskiej samooceny. Osoby takie nieraz przez całe dziesięciolecia zapominają o sobie – zarówno o image’u, jak też o potrzebach rozwoju wewnętrznego. Po latach zaniedbywania siebie samego następuje zazwyczaj bunt skierowany przeciwko otoczeniu, co bywa niezrozumiałe dla najbliższych, nie uświadamiających sobie istnienia tego problemu, gdyż był on przecież ukryty przed wszystkimi, zalegając w podświadomości. Na domiar złego otoczenie czuje się wtedy niesłusznie zaatakowane i ironicznie patrzy na „objawy” delikwenta, co nakręca spiralę jego poczucia krzywdy.
Prawda jest taka, że buntownik nie zdaje sobie najczęściej sprawy, że sam jest winowajcą takiej sytuacji. Jego odreagowanie bywa na ogół nieadekwatne i nie rozwiązujące problemu: aby dogonić życie, organizuje sobie nadmiar intymnych przygód, pojawia się styl życia , który był dobry dwadzieścia lat wcześniej, wybucha obsesyjna dbałość o opaleniznę, nawilżenie skóry, ostatek oszczędności inwestuje w niepotrzebne operacje plastyczne... W skrajnych przypadkach dochodzi do rozwodu, rozstania się z dotychczasowym zawodem, zmiany koncepcji filozofii życiowej, czy też rozpoczęcia na nowo procesów edukacji w całkowicie odmiennym kierunku. Taką sytuację można przegrać albo wygrać.
Chcąc rozwijać się, prowadzić pracę nad sobą w sposób celowy, perspektywiczny i sensownie (wreszcie) spożytkować własny, niepowtarzalny   potencjał, należy wsłuchać się i dać zaistnieć swoim motywacjom, talentom, powołaniom, czasem nawet zachciankom. Niesterowane „ręcznie”, ani z zewnątrz własne potrzeby i działania  odnajdują – okazuje się, że jest to proste i możliwe – własną wewnętrzną prawdę. Sprzyja to zazwyczaj podejmowaniu harmonijnych działań, służących zarówno ciału, psychice, jak też rozwojowi wyższych pięter osobowości. Poprawiają się też relacje międzyludzkie.
Trzeba jednak powiedzieć, że byłoby lepiej, aby taki rozwój prowadzący do dobrej, życzliwej samooceny był możliwy już w czasach młodości, bez konieczności płacenia zawyżonej ceny, którą bywa przejście dramatu życiowego, czy wielu lat spędzonych w sposób chaotyczny i nieproduktywny, bez kontaktu z własnym wnętrzem.
Aby osiągnąć harmonię przeżyć, twórczą samorealizację i zadowolenie z siebie, należy dążyć więc do wszechstronnego rozwoju: ćwiczenia rozwijające ciało bez stosowania samoudręczenia ułatwią utrzymywanie dobrego stanu zdrowia i samopoczucia, a pełne sympatii, uważne  spojrzenie  na własny wygląd, ułatwi osiągnięcie dobrego wyglądu przez  podkreślenie zalet figury przez makijaż i ubranie, ale nie ściśle według obowiązującego programu, lecz uwzględniając własne gusty i indywidualność. Działania takie wyzwalają zazwyczaj najskuteczniejszy środek upiększający, jakim jest uśmiech na twarzy i zadowolenie z siebie.
Droga czytelniczko, miły czytelniku! Jeżeli wygospodarujesz trochę czasu przeznaczonego na rozwój i przyjemności intelektualne,a także sporadyczny  kontakt ze sztuką – taką, którą lubisz – pomoże ci to osiągnąć większą bystrość myślenia i mniej konwencjonalne postrzeganie świata i siebie. Po pewnym czasie zauważysz, że coraz częściej osiągasz spokój i lubisz siebie coraz bardziej takim, jakim jesteś. Inni też stali się jakby lepsi, życzliwsi, uśmiechają się...Wiosenny czas, w którym teraz żyjemy, budząca się do życia przyroda, dłuższy dzień, wszystko to sprzyja osiąganiu harmonii życia. A więc do dzieła...

                                                           Iwona Jędruch
 


                                         Twarzą w twarz  (M&S nr 6)


Ze Zbigniewem Kocikiem  Prezesem  Stow. „Poznaj Samego Siebie” w Łodzi, wykładowcą i dyrektorem  Międzynarodowego Studium Dziennikarskiego i Studium Psychotronicznego, trenerem i szkoleniowcem – z doświadczeniem w pracy w reklamie, show-biznesie, filmie rozmawia Iwona Jędruch

      IJ: Występujesz w różnych rolach...

ZK: Wśród wielu innych –  fizjonomika, mowa ciała, śmiechoterapia, to moje najważniejsze  specjalności.  Nasza osobowość jest też złożoną  całością, w której można wskazać pewne tendencje. Działamy na poziomie beps (bioenergopsychospołeczbym). Prof. Janusz Reykowski mówi o funkcjach mechanizmów  regulacyjnych.  Pokazujemy  różne twarze.                                                                                                    

IJ:  Kiedy i gdzie rozpoczęła się twoja przygoda z fizjonomiką i co to takiego?                            

ZK:  W 1992 r. w trakcie podróży do Paryża na Międzynarodowe Targi  Mody damskiej i męskiej: Pret-a-porter i Fehm wpadłem na taki pomysł. Fizjonomika, to interdyscyplinarna dziedzina wiedzy, która poddaje analizie i interpretacji elementy portretu człowieka. W ujęciu statycznym i dynamicznym określa cechy temperamentu, charakter, diagnozuje osobowość. Wskazuje na zagrożenia zdrowia, a nawet życia, podaje sposoby dokonywania wartościowych – z punktu widzenia jednostki – zmian.

                                           TWARZ W MASCE I BEZ MASKI

IJ:  A więc rozpoczynamy rozmowę, nasz kontakt jest bezpośredni, wymieniamy spojrzenia. Widzimy maskę czy twarz rozmówcy?

 ZK: Obecna w kulturze europejskiej metafora „maski” ma swoje źródło w starożytności. Grecka „persona” (osoba), to maska aktora antycznego. Wybór maski w tragedii greckiej wyraziście określał cechy osobowości jej bohatera. Jeśli przyjmiemy, że nasze życie społeczne, to prezentacje sceniczne, a my sami jesteśmy aktorami (społecznej sceny życia), to „gra”, jaka przypada nam w udziale oraz spełniane „role”, są zwykle zależne od sytuacji, w których „praktykujemy codzienność”. Wizerunek maski zakłada niezmienność, fasadę. Człowiek ją uosabiający to monolit, bohater „bez pęknięć”.
Twarz odsłania emocje. Wydobywa tożsamość. „Autentyczne JA” odkrywa skomplikowaną strukturę ludzkiej osobowości. Wyraz twarzy, jej mimika – zależnie od sytuacji spotkania (gdzie? w jakim celu? z kim? z jakim nastawieniem i potrzebami? kiedy? w jakim otoczeniu?) – ujawniają fragmenty złożonej prawdy o naszej psychice.
Maska jest statyczna, a twarz dynamiczna. Nie uczestniczymy w balu maskowym! Odgrywane przez nas role mają swoją dramaturgię. Towarzyszy temu napięcie, wahania, zmienność nastrojów, a czasem potrzeba dystansu. Skrywanie twarzy za maską dokumentuje, podobnie jak fotografia (np. portret), uchwycony w przedziale czasu zapis „efektu scenicznego”. Świadomego bądź nieuświadomionego. Znaczącego aktualnie, w chwili portretowania – co ze spontanicznością i naturalnością nie musi mieć wiele wspólnego.   
   
IJ:  Odpowiednio do odgrywanej roli maska jest społeczna: kostiumowa, językowa, ideologiczna, mówi o prestiżu, pozycji społecznej. Zrzucenie maski mówi symbolicznie o odkryciu własnego wnętrza, jak zdjęcie okularów może sugerować potrzebę szczerości?    

ZK: „Zamaskowanie” to kulturowa konieczność. Żyjemy w świecie norm, reguł, kodeksów i wartości. Taki świat zaakceptowaliśmy i choć czasem z pewnymi oporami, uznajemy za „swój”. Średniowieczny rycerz odsłaniający przyłbicę na polu walki liczył się z narażeniem życia. Współcześnie ryzykujemy brakiem akceptacji, utratą pracy, zaufania, izolowaniem, ośmieszeniem, własnym prestiżem. Twarz reprezentuje znaczące w danej sytuacji cechy człowieka. Podobnie symbolika ubioru równocześnie odkrywa i utajnia prawdę o nas. Podążanie za trendami mody, dostosowanie się do aktualnie obowiązujących tendencji, wyraża nasze potrzeby i przypisuje do grupy, ogranicza ryzyko społeczne. Wydobycie „prawdziwego obrazu człowieka” spod przyjętej czy narzuconej maski, to cel fizjonomiki. Możliwość dekodowania ludzkiej twarzy zawarł w sentencji ze „Sztuki kochania” Owidiusz: ”Często milcząca twarz ma głos i słowa” . Skomplikowanie tego procesu wyraża różnorodność symbolicznych znaczeń twarzy: słońce, księżyc, ogród, prawda, maska, piękno, serce, rozum, moc, opieka, bóstwo (dwie twarze italskiego boga Janusa, cztery strony świata oblicza Światowida).
                                           FIZJONOMIKA

IJ:  Fizjonomiką zajmujesz się od ponad dwunastu lat, prowadzisz wykłady, szkolenia.  efektem są liczne (ok. 1500) ekspertyzy i analizy twarzy. Co więc jest przedmiotem twoich badań?

ZK:  Odkrywając „wizytówkę ducha” w ramach realizowanego przeze mnie programu autorskiego, poddaję analizie i interpretacji elementy portretu człowieka. Aby nie „stracić twarzy” diagnozę opieram na ujęciu statycznym (utrwalony wizerunek twarzy) oraz dynamicznym (ewolucja twarzy, ekspresja twarzy). Obszar tej dziedziny wiedzy obejmuje m. in. antropologię, etnologię, kosmetologię, morfopsychologię, medycynę, psychologię, diagnostykę orientalną, komunikację niewerbalną. Poza rozpoznaniem wyróżniających cech osobowości danego człowieka  zyskujemy dzięki fizjonomice znajomość jego kondycji psychofizycznej, stanów emocjonalnych, zachodzących przemian charakterologicznych, czy zagrożeń zdrowia. Znajomość fizjonomiki pozwala na błyskawiczne i bezinwazyjne zbudowania portretu człowieka. Korzystać mogą z niej negocjatorzy, politycy czy kadrowcy oceniający kwalifikacje pracowników. Jest przydatna w sytuacjach zawodowych, partnerskich i towarzyskich. Korekta twarzy te relacje usprawnia.

                                            KOREKTA TWARZY

IJ: Czemu służy i co wyraża korekta twarzy?

ZK: Twarz, zwielokrotniona i upubliczniona, w dobie cywilizacji obrazkowej, wzmacnia swoją rolę. Dostępne środki i sposoby dokonywania korekty twarzy, to zwłaszcza fizykoterapia, elektroliza, krioterapia, jontoforeza, naświetlanie, są czasochłonne. Poprawę samopoczucia zapewniają odpowiednio dobrane podkłady pudrowe. Twarz staje się ponownie atrakcyjna za sprawą kamuflażu. Czasem wystarcza zmiana diety. Skóra twarzy zyskuje ponowny blask i elastyczność, kiedy eliminujemy z potraw nadmiar tłuszczu, cukrów i soli. Korzystny bywa masaż. Nieodzowne niekiedy stają się operacje tkanek miękkich twarzy. Blizny znikają po 2 – 3 tygodniach, a twarz zyskuje na walorach autoprezentacji.
Ułożenie i kolorystyka włosów  służy transformacji oblicza. U brunetów np. obserwujemy większą odporność fizyczną i adaptacyjne zdolności biologiczne. Skrócenie włosów przydaje dynamiki osobowości, mocniej osadza w sferze codzienności. Twarz owalna wymaga uczesania, które ją zaokrągli (puszyste boki twarzy, fryzura z lokami).
Piękny, zharmonizowany wygląd twarzy przydaje szansy na sukces zawodowy i prywatny. Wspiera poczucie własnej wartości i pozytywne związki z otoczeniem. Doskonałość zewnętrzna przybliża do ideału. Budzi pożądanie i powszechny zachwyt. Lokuje w panteonie gwiazd. Otwiera drogi kariery, gwarantując przychylność mediów i społeczny aplauz. Kiedy działania kształtowania własnego wizerunku są świadome i celowe, a dodatkowo powiązane z rozwojem osobistym, gwiazdy świecą wzmocnionym blaskiem.

                                          CZYTANIE Z TWARZY

IJ: „Idealna twarz” – harmonizująca wnętrze i zewnętrzność człowieka, jest bez wątpienia obiektem pożądania. Ideały nie są powszechne, ani łatwo dostępne. Ludzkie twarze są różne – nie zawsze atrakcyjne, nie zawsze „czytelne”. Co odczytujesz z twarzy?

ZK: Tzw. „błyskawiczna analiza portretu” polega na oglądzie głównych elementów twarzy. Odczytujemy proporcje górnej (nadświadomej) – biegnącej od linii brwi do linii włosów – części twarzy. Konfrontujemy jej wielkość ze strefą środkową (obszar receptorów zmysłów, który wskazuje na osadzenie w teraźniejszości) – od linii brwi do linii ust. Porównujemy z dolną częścią twarzy (strefa decyzji i podświadomości) – idąca od linii ust do podbródka. Dla przykładu dominacja górnej strefy, przy pomniejszonej wielkości i „wycofaniu” dolnej części twarzy może wskazywać na aktywność intelektualną czy rozwój duchowy, a osłabioną decyzyjność i poddawanie się wpływom. Linia brwi z kolei mówi o potencjale energetycznym człowieka. Przerzedzone brwi, zarysowane wąską linią, krótkie, wskazują na osłabienie naszych sił witalnych i kondycji biofizycznej. Podobnie, jak przyspieszony proces łysienia. Długość włosów i ich ułożenie informują o aktywności i porządkowaniu życia. Krótka fryzura z precyzyjnie wydzielonym przedziałkiem określa potrzebę aktywności i systematyzowania spraw życiowych. Głębiej osadzone oczy mogą dowodzić dystansu do świata zewnętrznego i być rezultatem trudnych życiowych sytuacji, cierpień, czy utraty zaufania do bliskiej osoby. Silniej wysunięty nos, zwłaszcza, gdy towarzyszy tej cesze mocno eksponowany podbródek, akcentuje aktywne działanie i stanowczość decyzji. Dominująca w układzie ust dolna warga identyfikuje przekonanie o własnych wartościach, dookreśla zmysłowość, bywa wyrazem pychy.
Umiejętność błyskawicznej analizy portretu wymaga solidnego treningu i sztuki powiązania pojedynczych cech w spójną całość. Przynosi efekty – poznajemy to, co skrywane, wychwytujemy podstawowe cechy charakteru i kondycji człowieka, bez ingerencji w jego psychikę. Uzyskana tą drogą wiedza przekłada się na bardziej sprawną i skuteczną komunikację. Budowanie dialogu w miejsce „sztywnej” i krytycznej rozmowy. Łatwiej o wzajemne porozumienie i akceptację.  

                                           RZEŹBIĆ TWARZ   

IJ:  Twarz reaguje na treść rozmowy. Pod wpływem emocji twarz bardziej się uplastycznia. Nawet „kamienna twarz pokerzysty” daje sygnały poprzez spojrzenie. Czy twarz ma swoją historię? Jak ewoluuje twarz w czasie?

ZK:  Ewolucję rzeźby twarzy w czasie bada morfopsychologia. Sami jesteśmy budowniczymi tej rzeźby. Nasze reakcje mimiczne wypracowują i utrwalają ruchy siedemnastu mięśni twarzy. Osoba samotna, zniechęcona do życia, przygnębiona, smutna, utrwala obraz twarzy z osłabionym napięciem mięśni, opuszczonymi kącikami ust. Kiedy negatywna sytuacja utrzymuje się w dłuższym okresie czasu, to i zewnętrzne kąty oczu obniżają swoje położenie, brwi także układają się ukośnie do dołu. Tymczasem zmiana sytuacji, przeobrażenie nastawienia na pozytywne, odnalezienie radości życia, rozpogadza nasze oblicze, retuszuje niekorzystne efekty, pobudza napięcie mięśni i modyfikuje twarz.
Otwartość twarzy, jej elastyczność – cechy dylatacji  – są charakterystyczne dla okresu dzieciństwa. W okresie młodzieńczym zarys twarzy zbliża się do prostokątnego. Aerodynamiczne wysunięcie powierzchni czaszki przed linię uszu, wysunięty z ramy twarzy profil, eksponowane receptory – odzwierciedlają aktywność psychofizyczną w tym okresie życia. Dalej twarz kreuje nasze doświadczenia i relacje z otoczeniem, czas i przestrzeń. Portrety z albumu rodzinnego, wykonane na przestrzeni lat, potwierdzają transformacje osobowości. Wystarczy spojrzeć na własne fotografie, aby metamorfozy stały się czytelne.

 IJ:  Asymetria psuje obraz twarzy?

 ZK:  Dysharmonia zaburza równowagę. Zwłaszcza, kiedy defekty urody są wyraziste, utrudniają nawiązywanie bliższych relacji. Natomiast nieznaczne różnice w osadzeniu oczu, czy kształcie brwi, nie rażą dysfunkcyjnością. To dodatkowy akcent w twarzy – skupia uwagę i pobudza do reakcji, nie pozostawia obojętnym. Usposabia towarzysko. 

IJ:  Znajomość zasad fizjonomiki – jeśli się je posiada - bez wątpienia wykorzystać można do praktycznych celów.

ZK:  Wydaje się, że rozpoznawanie kłamstwa i umiejętność prowadzenia negocjacji, to – wśród wielu innych zagadnień – najatrakcyjniejsze, najbardziej spektakularne obszary działania, w których znajomość fizjonomiki wydaje się  być nieodzowna. Złożoność problematyki wskazywałaby na konieczność ujęcia tych zagadnień oddzielnie. Na zakończenie zachęcam wszystkich  do „studiowania” twarzy ludzkich i własnej.

 Dziękuję za udzielenie wywiadu z twarzą i o twarzy.   
     
 Ze Zbigniewem Kocikiem rozmawiała Iwona Jędruch
                                                                     


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz